Wtedy dałam sobie cztery lata. Wypełniam postanowienie, pszczoły jeszcze
są, widziałam ususzoną na parapecie. Kataklizmów nie było aż tak dużo,
żeby wytłuc połowę ludności, a sen o ludzkim z tłuszczu kurzu jeszcze
się nie ziścił.
Koleżanka od wsparcia tematu krwi menstruacyjnej, ta sama, która
kiedyś nazwała mnie królową chaosu, dziś we śnie powiedziała, że już
jest mój czas na pokochanie siebie.
Ściśnięta ograniczeniami w imadle europejskich wpływów wydostałam
już głowę, rękę i dwie nogi. Prawa ręka jeszcze tkwi w uwikłaniu, ale
właśnie dostałam talon na zdwojoną siłę, żeby i ją wyswobodzić.
Delikatność jest najważniejsza. Pilne strzeżenie tajemnicy i czas.
Siedzimy naprzeciw siebie ze splecionymi do modlitwy dłońmi. Jeszcze nie
możemy się dostrzec, jeszcze potrzebujemy kilku dni. Powinniśmy być
wdzięczni, bo nie ma nic zdrożnego w byciu wdzięcznym. Za korzystny
czas, za pokrzepiające słowa i obrazy. Muzyka z końcowych liter jeszcze
zadudni w sercach, a serca te, muśnięte z lekka jednością, jakby
spokojniejsze i pełniejsze już dziś. Jakby wyrwy same się nagle
zasklepiły, odbudowały. Za kilka dni wyruszymy w prawdziwą podróż po
sobie.
Byłam kikutem nerwowym, który przez lata próbował znaleźć swoje
miejsce, sobie równych, sobie podobne. Dziś stoję nad rzeką i nie
potrzebuję już czarodziejskości, żeby się czuć. Dławienie i czkawka
zmieniły się w łabędzia, który dumnie pręży swój makijaż nad taflą wody.
Wie, że jutro ta woda będzie innego koloru i innej konsystencji. Wie,
że może schować głowę pod swoje skrzydło lub tym skrzydłem walić o
powierzchnię w rytm jaki sobie zanuci.
Nadchodząca noc głaska mnie po szyi. Lubię zmywać z siebie dzień. Zlizywać resztkę sekretu, żeby zmienić się w ciepły sen.