jak zakończyć, to z matkami









stąpam po swojej ziemi z baby prababy
i tylko tu jest mój dom, gdzie krwawicą mą ziemia znaczona
 gdzie ogień stodołę trawi
a woda chłonie holownicze liny
początek nowego hej!





z cyklu: wcelowałam w środeczek

zapalamy wspomnienia na płytach nagrobnych
całe wielkie cmentarze ludzkie tlą się wspomnieniami
różnobarwnymi światełkami pośród zgniłych trucheł
żyć naszych powątpiewających, powściągliwych, powtarzanych
kamera nadjeżdża na koniu na biegunach i się kolibie
w te i nazad
martwi cię, że ludzie tylko nieznacznie biodrami kręcą
gabinet figur woskowych
a ja myślę, że oni ledwo dają radę przyjść
bywają tu, bo odhaczyć się muszą
muszość ich dozgonnie obroni przed odwagą wyjścia w trakcie
wszystko jedno kto gra na basie

 a ty kochany przyjacielu z kamienia rzeźbiony
potrząśnij głową, zmuszam cię, przysięgnij
że mnie odwiedzisz i powiesz, gdzie drzemią twe sny

przy nowej

obierać nie obierać ziemniaki w skorupkach ludzie w pancerzach
brzuchy twarde od kamieni zatwardzenie murowane
ze smutku przestałam się trząść na odgłosy spod podłogi
w kominku dwa ognie skuś baba na dziada
takie wieczory po trzydziestym trzecim skręcie w prawo
czyli teraz mogę w lewo uff jak dobrze
uff jak przyjemnie podszewką na wierzchu nonszlancko unieść brwi
nie mieć poczucia winy
że
odcina się człowiek od człowieka w imię człowieka w sobie
żeby ozdoby były jak ludzkie cierpienie piękne
to by świat błyszczał oślepiał i byśmy umarli
wszyscy na jednym wdechu zachwytu





w rezultacie płakałam codziennie obfitymi łzami poniżenia

a teraz wciągam jaglankę z kurkumą i wara z mego pola









na wiatr na zaburzenia na polkość na rzeczywistość na raka na sen na przetrwanie na deszcz

  



I wtedy – wreszcie zobaczyłem Dolinę Wiśni. Ach, jak w niej było wszędzie biało od kwiatów! Była biała i zielona – od wiśniowych kwiatów i zielonej, bardzo zielonej, trawy. Przez tę zieleń i biel płynęła rzeka jak srebrna wstążka. […] Dolinę Wiśni otaczały wysokie góry, i to też było piękne. Z ich stromych stoków spływały ku dolinie potoki i wodospady, radośnie rozśpiewane, bo przecież mieliśmy wiosnę. I powietrze było jakieś niezwykłe. Takie czyste i dobre, że miało się ochotę je pić.

a.l.


on ona ono



dziób dziób podzióbałam harmonię, zbyt wysokie progi jak na moje ciche trąbki eustachiusza miękkie rozmiękłe rozpulchnione jak ścianki pochwy w deprywacji menstruacji ciepłe
to taka większa trąbka ta pochwa w sumie
trąbić się nauczyła z biegiem lat bieg bieg pogoń za czułością miłością uwagą powagą
a tu śmieszny cyrk nieśmieszny
walizki jedna pod drugą poczekalnia dworcowa minimal po japońsku i zeniczność
tu są skarpetki, większość niesparowana
a tu są podpaski i majtki, większość to figi luźne 
żelaziście tu u ciebie, no wiem wiem
ogień tak tańczy z piorunami, lustra nie beczą już ani jednym szlochem smarką glutem łzą
wiatr przywiał siłę, czołg i armata wojenna sterowane dookreślonym strachem zagrały va banque
śmierć albo życie, nie zakładamy welonu, drużba może spać spokojnie, nie będzie wczasów odchudzająco opalających nie ma takich nowin
są wianki jest ogień jest woda kap kap
jest niewyobrażalna siła przetrwania a kuku


przytulajcie swoje dzieci



przymierza się do publikacji siebie
czarująca, wyssana chorobą, miękka
ciepła, wpisana w temat główny
nurtem lewego dopływu kręgosłupa





w nocy przyszły kury, w szponach trzymały pudełka pękate 
czerwone i fioletowe pudełka emocji
od zarania dziejów zacieśniających szparę w gardle
niewytłumaczalnych przez amerykańskich naukowców
ni japońskich 
szklankę wody z cytryną poproszę
i czekoladę z pestkami z psa


wróciłam



odzyskana

Można prowadzić dzienniczki. Ucznia i uczuć. Codziennie fragment siebie zlewać przez sitko do odpływu wprost do szamba słów. Odcedzić. Odzyskać. Zrecyklingować. Użyć. Ulżyć. A co trzeba, zrugać i strącić jak popiół z papierosa. Rzadko kto pamięta, a tym bardziej nikt się nie rozczula nad takim popiołem. Pojęcie pustki jest niczym innym jak kolorowym ptaszyskiem, skrzeczącym znad zastawionego szwedzkimi przysmakami stołu. Gdaka, pieje, pastwi się dźwiękami, zamykamy oczy w najszczelniejszym uścisku. Zatykamy uszy. Serca kołyszą się do złego snu.

Pstryk.

Najpierw sąsiedzi zwracają uwagę, jakąś taką spode łba wystającą, nadąsaną, wąsatą. Potem pan Krystek w sklepie porazi zawstydzającą oceną. A potem przyjaciele. Bo przyjaciół po to się ma, żeby nie szczędzili krytyki. Pochwały należy w majtki schować i po cichu używać ich do masturbacji celem wybielenia się przed samym sobą, samą sobą. Więc krytyki mi daj, bo już jestem gotowa. Stanęłam, przecież widzę, że stoję, że głowę mam wysoko, że nogi mam na ziemi. Żonkil rozpościera żółte uda płatków wprost do światła. Siła tkwi w odkryciu słabości, ależ to banał jest, bym się wstydziła, że dopiero dziś, że dopiero u progu chrystusowego.

Pstryk.

-        Zdjęcie mi robisz?
-        Yhy.
-        Ale nie rób mi zdjęcia, jak się tak nie zdążyłam ufryzować.
-        Yhy.
-        Pokaż?
-        Yhy.
-        Ty no weź, skasuj to, poczekaj, poprawię pejs, fałdę, fejs.
-        Yhy.
-        Skasowałaś?
-        Yhy.
-        No to rób teraz. Dobrze? Wyglądam dobrze?
-        Yhy.

Pstryk.

Sięgasz prawdy o sobie. Nurkujesz w czeluści zła, cierpienia, najgorszości – nikt nie miał w życiu gorzej i nigdy mieć nie będzie, bo ty właśnie teraz doświadczasz najczarniejszej z czarnych chwil, najbagienniejszych z bagiennych, smrodu nad smrody, nawet świnie w hodowli mają lepiej, bo chociaż ktoś ukróci za chwilę ich męki. Już wszystkich swoich bliskich za sobą wciągnęłaś. Już jesteście tam razem, już jesteś szczęśliwa, bezpieczna, płyniesz, rynsztok, kompost, gówno, mięso, wymiociny kibiców Legii – parówką, hambuksem, piccą, browarem, wódą, parówką. Jest dobrze.

Pstryk.

-        No mała, podaj rękę. No wyżej, weź się wysil. Jeszcze kawałek.
-        Nie mam siły.
-        Ja też nie mam, więc oszczędź, podaj tylko rękę.
-        To ty?
-        To ty.

Pstryk.

Kiedy ostatnio odczepiłaś zardzewiały haczyk, co już dostatecznie zaropiał ranę? Dziś jest twój dzień. Wstań i idź. Nic tu po tobie, nikogo nie ma, nikt się tobą już nie przejmie. Nie ma słabości. Ta słabość to moc, ta pustka gdaka, pieje, ma tysiącbarwne pióra i śpiewa twoją ulubioną piosenkę ze snu.

przesilenie styczniowe

Przewietrzyłam się. Dla dobra sprawy. Mojej.

Z jednej strony ciemięstwo własne, pozwolenie sobie na sprowadzenie do zera poczucia się. Z drugiej filar bezpieczeństwa, powróciłam na łono dobroci i otwartego serca. Z tego nieposzanowania własnego większego ja, przyszło mi teraz obserwować, jak się godzi w mój miękki brzuch, w moje zastygnięte bólem prawe ramię. Zerwać zrosty. Na poziomie doczesności, tak nazywam pożółkłe kartki codzienności, zmagam się ze swoim wybujałym pragnieniem bycia ważną dla kogoś. Na poziomie bytu, tak nazywam szerokie spektrum swojej rzeczywistości, jestem ważna sama sobie, najważniejsza i to dookreśla moją przyjaźń, miłość, przestrzeń i czas dla siebie i innych. Byleby tylko nie dać się kanałowi doczesności. Byleby tylko mieć guzik bezpieczeństwa, że w razie co naciskam i już jestem u siebie ze sobą. Czasem takiego rodzaju kanały nazywam koleinami. Zależy jak się leży. Wiem jak to jest spaść w koleinę i zamiast swoją drogą kroczyć cudzą, niewygodną, źle skrojoną, źle wykafelkowaną. Cudza droga to ta, kiedy nie słuchamy swego bucha z brzucha i zbaczamy, kierując się w głąb powinności czy norm, do ustaleń których nikt nas nie zapraszał. Z własnych pragnień wyzbycia się swojej przeszłości i odkrycia nowych pokładów stabilności i stałości idziemy za głosem nie swoim, a tychże norm właśnie, skostniałych zasad, skonstruowanych i tak silnie wspieranych przez przestraszonych racjonalistów i wyznawców wszelakich sakramentów ze skrajnych, ortodoksyjnych prawd o życiu. Najgorszy jest strach i czekanie.

We śnie byłam w domu, w którym mieszkałam przez ponad rok. Dom był pusty, a człowiek, z którym snułam bajkę o życiu zamknął mnie w pokoju i karmił swoimi paznokciami. Kazał oglądać film na wyświetlaczu, horror, w którym tasaki, w kształcie przypominające wiatrak, powoli cięły człowieka na kawałki. Ciach, ciach, odkrajały po kawałku ciało. Krew się lała. Bałam się.
Oblubieniec Drapieżca. Psychika wyciąga korek, zalewa falą alarmu.

Kolejna noc to ciąg dalszy wypełniania pustki, zaropiałej, zawilgoconej dziury, która poszerzała się przez lata. Zalepianie tęsknoty, do czego używam kleju z dotyku, słów, głębokich spojrzeń w oczy. Wylizać, wyssać czas. Pieczołowicie odgruzować zaufanie, stargane zbaczaniem z drogi, skropione żądzą posiadania wszystkiego co najlepsze, wyściełane nieustannym poszukiwaniem siebie takiej, która nie pamięta krzywd ani zadanych, ani zadawanych.

Jechałam przez zaśnieżony las, las z mojego dzieciństwa, tam gdzie się na grzyby chodziło z rodzicami. I jako dziecko marzyłam, żeby w tym lesie stała czerwona kanapa. I co? W lesie stoi czerwona kanapa. Przykryta czapą śniegu, czerwień ledwo wystaje spod najczystszej na świecie bieli. Pośród sosen, przy drodze, stoi czerwona kanapa. Mama mówi, spójrz, ktoś wyrzucił tu kanapę. Moja kochana mamo, moja przyjaciółko, moja ochrono, moja osłono, moja bogini mocy, spełniło się moje szczenięce marzenie, spełniło się przy tobie, spełniło się w momencie, gdy dobrze wiem, że trzeba uważać o czym się marzy, w momencie, w którym pozwoliłam byś urodziła mnie na nowo.

niedotknięte dłonie

Czuć. Nosem i brzuchem. Głęboko i szczodrze. Czuć znad czasu, znad  dotychczasowości, z kosmosu. Tuba dwutlenku węgla zabrała mnie w sześciogodzinną podróż po kalendarzu bez kartek. Zegar strącał ostatnie niedopowiedzenia. Przeprosić, wybaczyć, zrozumieć, doznać, przyjąć, ofiarować. Się. Na śniadania i kolacje każdego dnia, a przynajmniej pośród zakątków z grzanym winem pomiędzy posiłkami. Roztop. Ulicami płyną statki pełne marzeń, a w nich ludzie pełni skostnień. Roztop. Topnieje śnieg, topnieje ból, topnieje wrogość. Stała współrzędna wyszła na prowadzenie. Goni ją zmienna, ale nikłe ma szanse. Puchar należy do dwójki wymienionej w przepisie na życie, a nie na ucieczkę.

odświeżyć stronę

Stoi i patrzy. Ma zaspane oczy, w których zamieszkała radość. Wysiadam, zakręcając wkoło szyi chustę i koc. Wita się dosyć standardowo, ale jest w tym przywitaniu coś bardziej stałego niż przyzwyczajenie. Pachnie świętością. Witam się z lekkim niedowierzaniem i wstydem, więc nie mogę w pełni odczuć chwili. Tam są tysiące mew, dwa perkozy i dwa czarne z żółtymi dziobami, kaczkowate, nie pamiętam nazwy. Sople lodu budzą podobną ilość wspomnień, co białe świece. Duże sople lodu i kolorowe kamyki na zziębniętym piasku podrygują we wspomnieniach niesionych przez ludzi. Tak bardzo jadę na koniu przez tę pustą plażę w śniegu, że aż marzenia się spełniają. Że ten koń pode mną wali kopytami o fale. Zważaj na marzenia. Bo się spełniają w imię życia, które jest doskonałym sojusznikiem.
Jednodniowy strzał. Staliśmy i patrzyliśmy na mewy, tysiące mew nad brzegiem morza. Wiatr niósł śnieg, śnieg układał zaspy, zaspy tworzyły małe ruchome wydmy. Ładnie było, spokojniej niż bladym świtem, gdy nie trzeba nic, a na horyzoncie pusta przestrzeń na ciąg dalszy.

krwisty ciąg

Jam jest pan bóg twój który cię wkleił do łóżka z bólem. Jam jest krew twoja i zapamiętaj mnie dobrze, wszak spływać ci będę cyklem księżyca i przypominać o milionach kobiet, które trzeba odnowić, uratować, wzmocnić i wzbogacić o wiedzę. Jam jest pan bóg twój a właściwie bogini, ale pan bóg twój brzmi lepiej. Zachowuj mnie i pielęgnuj, nie zapomniaj, nie beszcześć, nie wylewaj mnie do kibla ni do zlewu, chyba że masz nieszczelne szambo. Jam jest pan bóg twój i oddawaj mi cześć jako ci przykazania nakazują i nie waż się odstąpić ani na krok, bo nogi ci zdrętwieją, plecy zawyją bezlitosnym bólem, a macica wypompuje skrzepy wielkości dłoni, koloru wątróbki wołowej. I będziesz błagać o termofor, który nie stygnie nigdy. I będziesz błagać o czekoladę i gorącą herbatę. O sen i rękę, która leczy.

z bud do morza



o wieprzowym klopsie i ofierze z siebie

We śnie byłam głośnikiem. Przykrytym kocem głośnikiem basowym. Grzmiałam i miało to jakiś głębszy sens. Przez półtora roku żyłam w szponach zależności, na którą dobrowolnie przyzwoliłam nie mając bladego pojęcia co ukrywam, przed kim, kogo krzywdzę i jaka potężna jest moc zbroi rycerskiej, by miękkiego brzuszka nikomu nie pokazać.
Ten sen był w zeszłym roku. Zeszły rok zrywam z impetem, wydłubując jedynie niezbędne doświadczenia. Czuję się po królewsku. Uwielbiam palić papierosa w łóżku, mieć laptop na kolanach, koc na ramionach i błogi stan świadomości. Instynkt mam, vivat instynkt. Dziś nagi.
We śnie spotkałam Kasię Nosowską w autobusie. Powiedziała mi, że chciałaby mieć taką menadżerkę jak ja i miała bardzo mocno ściśnięte w kitkę włosy. Chciałam je poluzować, ale wiedziałam, że ona sama musi tego chcieć. Rozprawiałyśmy o tym, że jak się nie cierpi, to się nie tworzy. Dlatego nie piszę tekstów, nie śpiewam. Mówiła, że zazdrości mi spokoju i luźnego koka.
Ten sen był w sylwestrową noc. Dzisiejszą. Tuż po bitwie na petardy, którą obserwowałam z łóżka. Przez okno wpadało bez liku niebieskawych migawek i hałasu. Prawdziwie wstrząśnięta męskość podwarszawskich uliczek. Sylwestrowa noc w popłochu i rywalizacji. A mówią, że się cieszą. Cieszą się, jasne, ale czy oby myślą, wątpliwa sprawa. Zasnęłam spokojnie w towarzystwie królowej z zachodniego brzegu miasta.
Przyśnione kobiety to cienie. Cień za cieniem kładzie się niczym dywan puchaty. Stąpam powoli, spędzam na analizie kolejne dni. Żyję. Wróciłam z wojny. Jestem i mam nieodpartą chęć napisania, że mam się najlepiej na świecie.