Przewietrzyłam się. Dla dobra sprawy. Mojej.
Z jednej strony ciemięstwo własne, pozwolenie sobie na sprowadzenie
do zera poczucia się. Z drugiej filar bezpieczeństwa, powróciłam na łono
dobroci i otwartego serca. Z tego nieposzanowania własnego większego
ja, przyszło mi teraz obserwować, jak się godzi w mój miękki brzuch, w
moje zastygnięte bólem prawe ramię. Zerwać zrosty. Na poziomie
doczesności, tak nazywam pożółkłe kartki codzienności, zmagam się ze
swoim wybujałym pragnieniem bycia ważną dla kogoś. Na poziomie bytu, tak
nazywam szerokie spektrum swojej rzeczywistości, jestem ważna sama
sobie, najważniejsza i to dookreśla moją przyjaźń, miłość, przestrzeń i
czas dla siebie i innych. Byleby tylko nie dać się kanałowi doczesności.
Byleby tylko mieć guzik bezpieczeństwa, że w razie co naciskam i już
jestem u siebie ze sobą. Czasem takiego rodzaju kanały nazywam
koleinami. Zależy jak się leży. Wiem jak to jest spaść w koleinę i
zamiast swoją drogą kroczyć cudzą, niewygodną, źle skrojoną, źle
wykafelkowaną. Cudza droga to ta, kiedy nie słuchamy swego bucha z
brzucha i zbaczamy, kierując się w głąb powinności czy norm, do ustaleń
których nikt nas nie zapraszał. Z własnych pragnień wyzbycia się swojej
przeszłości i odkrycia nowych pokładów stabilności i stałości idziemy za
głosem nie swoim, a tychże norm właśnie, skostniałych zasad,
skonstruowanych i tak silnie wspieranych przez przestraszonych
racjonalistów i wyznawców wszelakich sakramentów ze skrajnych,
ortodoksyjnych prawd o życiu. Najgorszy jest strach i czekanie.
We śnie byłam w domu, w którym mieszkałam przez ponad rok. Dom był
pusty, a człowiek, z którym snułam bajkę o życiu zamknął mnie w pokoju i
karmił swoimi paznokciami. Kazał oglądać film na wyświetlaczu, horror, w
którym tasaki, w kształcie przypominające wiatrak, powoli cięły
człowieka na kawałki. Ciach, ciach, odkrajały po kawałku ciało. Krew się
lała. Bałam się.
Oblubieniec Drapieżca. Psychika wyciąga korek, zalewa falą alarmu.
Kolejna noc to ciąg dalszy wypełniania pustki, zaropiałej,
zawilgoconej dziury, która poszerzała się przez lata. Zalepianie
tęsknoty, do czego używam kleju z dotyku, słów, głębokich spojrzeń w
oczy. Wylizać, wyssać czas. Pieczołowicie odgruzować zaufanie, stargane
zbaczaniem z drogi, skropione żądzą posiadania wszystkiego co najlepsze,
wyściełane nieustannym poszukiwaniem siebie takiej, która nie pamięta
krzywd ani zadanych, ani zadawanych.
Jechałam przez zaśnieżony las, las z mojego dzieciństwa, tam gdzie
się na grzyby chodziło z rodzicami. I jako dziecko marzyłam, żeby w tym
lesie stała czerwona kanapa. I co? W lesie stoi czerwona kanapa.
Przykryta czapą śniegu, czerwień ledwo wystaje spod najczystszej na
świecie bieli. Pośród sosen, przy drodze, stoi czerwona kanapa. Mama
mówi, spójrz, ktoś wyrzucił tu kanapę. Moja kochana mamo, moja
przyjaciółko, moja ochrono, moja osłono, moja bogini mocy, spełniło się
moje szczenięce marzenie, spełniło się przy tobie, spełniło się w
momencie, gdy dobrze wiem, że trzeba uważać o czym się marzy, w
momencie, w którym pozwoliłam byś urodziła mnie na nowo.
niedotknięte dłonie
Czuć. Nosem i brzuchem. Głęboko i szczodrze. Czuć znad czasu, znad
dotychczasowości, z kosmosu. Tuba dwutlenku węgla zabrała mnie w
sześciogodzinną podróż po kalendarzu bez kartek. Zegar strącał ostatnie
niedopowiedzenia. Przeprosić, wybaczyć, zrozumieć, doznać, przyjąć,
ofiarować. Się. Na śniadania i kolacje każdego dnia, a przynajmniej
pośród zakątków z grzanym winem pomiędzy posiłkami. Roztop. Ulicami
płyną statki pełne marzeń, a w nich ludzie pełni skostnień. Roztop.
Topnieje śnieg, topnieje ból, topnieje wrogość. Stała współrzędna wyszła
na prowadzenie. Goni ją zmienna, ale nikłe ma szanse. Puchar należy do
dwójki wymienionej w przepisie na życie, a nie na ucieczkę.
odświeżyć stronę
Stoi i patrzy. Ma zaspane oczy, w których zamieszkała radość.
Wysiadam, zakręcając wkoło szyi chustę i koc. Wita się dosyć
standardowo, ale jest w tym przywitaniu coś bardziej stałego niż
przyzwyczajenie. Pachnie świętością. Witam się z lekkim niedowierzaniem i
wstydem, więc nie mogę w pełni odczuć chwili. Tam są tysiące mew, dwa
perkozy i dwa czarne z żółtymi dziobami, kaczkowate, nie pamiętam nazwy.
Sople lodu budzą podobną ilość wspomnień, co białe świece. Duże sople
lodu i kolorowe kamyki na zziębniętym piasku podrygują we wspomnieniach
niesionych przez ludzi. Tak bardzo jadę na koniu przez tę pustą plażę w
śniegu, że aż marzenia się spełniają. Że ten koń pode mną wali kopytami o
fale. Zważaj na marzenia. Bo się spełniają w imię życia, które jest
doskonałym sojusznikiem.
Jednodniowy strzał. Staliśmy i patrzyliśmy na mewy, tysiące mew nad brzegiem morza. Wiatr niósł śnieg, śnieg układał zaspy, zaspy tworzyły małe ruchome wydmy. Ładnie było, spokojniej niż bladym świtem, gdy nie trzeba nic, a na horyzoncie pusta przestrzeń na ciąg dalszy.
Jednodniowy strzał. Staliśmy i patrzyliśmy na mewy, tysiące mew nad brzegiem morza. Wiatr niósł śnieg, śnieg układał zaspy, zaspy tworzyły małe ruchome wydmy. Ładnie było, spokojniej niż bladym świtem, gdy nie trzeba nic, a na horyzoncie pusta przestrzeń na ciąg dalszy.
krwisty ciąg
Jam jest pan bóg twój który cię wkleił do łóżka z bólem. Jam jest krew
twoja i zapamiętaj mnie dobrze, wszak spływać ci będę cyklem księżyca i
przypominać o milionach kobiet, które trzeba odnowić, uratować, wzmocnić
i wzbogacić o wiedzę. Jam jest pan bóg twój a właściwie bogini, ale pan
bóg twój brzmi lepiej. Zachowuj mnie i pielęgnuj, nie zapomniaj, nie
beszcześć, nie wylewaj mnie do kibla ni do zlewu, chyba że masz
nieszczelne szambo. Jam jest pan bóg twój i oddawaj mi cześć jako ci
przykazania nakazują i nie waż się odstąpić ani na krok, bo nogi ci
zdrętwieją, plecy zawyją bezlitosnym bólem, a macica wypompuje skrzepy
wielkości dłoni, koloru wątróbki wołowej. I będziesz błagać o termofor,
który nie stygnie nigdy. I będziesz błagać o czekoladę i gorącą herbatę.
O sen i rękę, która leczy.
o wieprzowym klopsie i ofierze z siebie
We śnie byłam głośnikiem. Przykrytym kocem głośnikiem basowym. Grzmiałam
i miało to jakiś głębszy sens. Przez półtora roku żyłam w szponach
zależności, na którą dobrowolnie przyzwoliłam nie mając bladego pojęcia
co ukrywam, przed kim, kogo krzywdzę i jaka potężna jest moc zbroi
rycerskiej, by miękkiego brzuszka nikomu nie pokazać.
Ten sen był w zeszłym roku. Zeszły rok zrywam z impetem, wydłubując jedynie niezbędne doświadczenia. Czuję się po królewsku. Uwielbiam palić papierosa w łóżku, mieć laptop na kolanach, koc na ramionach i błogi stan świadomości. Instynkt mam, vivat instynkt. Dziś nagi.
We śnie spotkałam Kasię Nosowską w autobusie. Powiedziała mi, że chciałaby mieć taką menadżerkę jak ja i miała bardzo mocno ściśnięte w kitkę włosy. Chciałam je poluzować, ale wiedziałam, że ona sama musi tego chcieć. Rozprawiałyśmy o tym, że jak się nie cierpi, to się nie tworzy. Dlatego nie piszę tekstów, nie śpiewam. Mówiła, że zazdrości mi spokoju i luźnego koka.
Ten sen był w sylwestrową noc. Dzisiejszą. Tuż po bitwie na petardy, którą obserwowałam z łóżka. Przez okno wpadało bez liku niebieskawych migawek i hałasu. Prawdziwie wstrząśnięta męskość podwarszawskich uliczek. Sylwestrowa noc w popłochu i rywalizacji. A mówią, że się cieszą. Cieszą się, jasne, ale czy oby myślą, wątpliwa sprawa. Zasnęłam spokojnie w towarzystwie królowej z zachodniego brzegu miasta.
Przyśnione kobiety to cienie. Cień za cieniem kładzie się niczym dywan puchaty. Stąpam powoli, spędzam na analizie kolejne dni. Żyję. Wróciłam z wojny. Jestem i mam nieodpartą chęć napisania, że mam się najlepiej na świecie.
Ten sen był w zeszłym roku. Zeszły rok zrywam z impetem, wydłubując jedynie niezbędne doświadczenia. Czuję się po królewsku. Uwielbiam palić papierosa w łóżku, mieć laptop na kolanach, koc na ramionach i błogi stan świadomości. Instynkt mam, vivat instynkt. Dziś nagi.
We śnie spotkałam Kasię Nosowską w autobusie. Powiedziała mi, że chciałaby mieć taką menadżerkę jak ja i miała bardzo mocno ściśnięte w kitkę włosy. Chciałam je poluzować, ale wiedziałam, że ona sama musi tego chcieć. Rozprawiałyśmy o tym, że jak się nie cierpi, to się nie tworzy. Dlatego nie piszę tekstów, nie śpiewam. Mówiła, że zazdrości mi spokoju i luźnego koka.
Ten sen był w sylwestrową noc. Dzisiejszą. Tuż po bitwie na petardy, którą obserwowałam z łóżka. Przez okno wpadało bez liku niebieskawych migawek i hałasu. Prawdziwie wstrząśnięta męskość podwarszawskich uliczek. Sylwestrowa noc w popłochu i rywalizacji. A mówią, że się cieszą. Cieszą się, jasne, ale czy oby myślą, wątpliwa sprawa. Zasnęłam spokojnie w towarzystwie królowej z zachodniego brzegu miasta.
Przyśnione kobiety to cienie. Cień za cieniem kładzie się niczym dywan puchaty. Stąpam powoli, spędzam na analizie kolejne dni. Żyję. Wróciłam z wojny. Jestem i mam nieodpartą chęć napisania, że mam się najlepiej na świecie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)