ona i on

ona, spytana wczoraj o samopoczucie, odpowiada radośnie, że nie pamięta lepszych czasów. rozkłada ręce w geście łykania każdej, najdrobniejszej chwili życia, niezależnie czy jest dobra, czy zła. o drugiej w nocy mówi, że poszłaby tarzać się w śniegu i namawia mnie, żebym wcale nie szła spać, przecież jest tak pięknie i chodźmy szybko na dwór. nie poszłam, poszłam spać, a ta siedziała do rana w kuchni. nie wiem czy się tarzała, czy nie.
ona, spotkana dzisiejszym popołudniem w tej samej kuchni, wygląda jak wór zmartwień, stresu, niepokoju, wszędobylskiego lęku i podskórnego wyczuwania katastrofy. siedzi cicho przy stole, dłubie przy paznokciach, zerka na telefon. kiedy ten się rozdzwoni, ta biegnie przewracając krzesła do innego pomieszczenia przeprowadzić romowę. krótką ale pogodną. przyjaciółka zadzwoniła.
on, na dzień przed wyjazdem w himalaje, otworzył butelkę łiski i powiedział: wypijmy za powroty. wypiłam. następnego dnia pojechał, a potem wrócił. po miesiącu. dzisiaj.
on, siedząc na najwygodniejszym krześle w tej samej kuchni co ona, otworzył butelkę koniaku i pudełeko czekolady z orzechami.  polał koniaku i powiedział: wypijmy za powroty. wypiłam. opowiedział o górach, szczelinach, restauracjach, jakach, szerpach, wioskach prawdziwych i sztucznych, zachodzie słońca, pełni księżyca, kucharzu, szarlotce, lotnisku w moskwie, wysokich butach i puchowych kurtkach, o ptakach, co wydają głos, jakby się śmiały i zawsze robią to w najmniej wesołych momentach. w kryzysowych momentach. jakby się śmiały z ludzi, że poszli taką drogą, że noc ich zastała, a tu szczelina i dwieście metrów w dół i lodowiec jak okiem sięgnąć. słuchałam z zaciekawieniem i dopytywałam co to jest trawers, a co to znaczy nosić na czole. on opowiadał i opowiadał, polewał koniaku i czasem zwracał uwagę, że dym z tytoniu nie śmierdzi, jak ten z papierosów.
czasem kładł jej dłoń na nodze, bo siedzieli obok siebie. ale ona nie zdawała się być zainteresowana kontaktem, choć czasem uśmiechała się do niego. do mnie też czasami. nie rozumiałam nic. przecież są w związku od 10 lat.  nie widzili się miesiąc, tęsknili za sobą zapewne, zapewne śnili się sobie, wymieniali krótkie mejle i esemesy. przecież mi mówiła.
ona, spytana wczoraj, czy cieszy się z powrotu swojego ukochanego, nic nie odpowiedziała. umiejętnie, jak na dorosłe kobiety pijące ze sobą wino przystało, urwałyśmy temat. w milczeniu zrobiłam zdjęcie kieliszka. ona w milczeniu zmieniła muzykę. na jeszcze smutniejszą niż brak odpowiedzi na zasłyszane pytanie.
on, dziś, podczas sączenia koniaku do opowieści o górach, podszedł do mnie, pogratulował płyty, przytulił moją głowę i pocałował ją dwukrotnie. powiedział: jesteś jutro? jestem, odpowiedziałam. powiedział: to dobrze. i poszedł spać.