przesilenie styczniowe

Przewietrzyłam się. Dla dobra sprawy. Mojej.

Z jednej strony ciemięstwo własne, pozwolenie sobie na sprowadzenie do zera poczucia się. Z drugiej filar bezpieczeństwa, powróciłam na łono dobroci i otwartego serca. Z tego nieposzanowania własnego większego ja, przyszło mi teraz obserwować, jak się godzi w mój miękki brzuch, w moje zastygnięte bólem prawe ramię. Zerwać zrosty. Na poziomie doczesności, tak nazywam pożółkłe kartki codzienności, zmagam się ze swoim wybujałym pragnieniem bycia ważną dla kogoś. Na poziomie bytu, tak nazywam szerokie spektrum swojej rzeczywistości, jestem ważna sama sobie, najważniejsza i to dookreśla moją przyjaźń, miłość, przestrzeń i czas dla siebie i innych. Byleby tylko nie dać się kanałowi doczesności. Byleby tylko mieć guzik bezpieczeństwa, że w razie co naciskam i już jestem u siebie ze sobą. Czasem takiego rodzaju kanały nazywam koleinami. Zależy jak się leży. Wiem jak to jest spaść w koleinę i zamiast swoją drogą kroczyć cudzą, niewygodną, źle skrojoną, źle wykafelkowaną. Cudza droga to ta, kiedy nie słuchamy swego bucha z brzucha i zbaczamy, kierując się w głąb powinności czy norm, do ustaleń których nikt nas nie zapraszał. Z własnych pragnień wyzbycia się swojej przeszłości i odkrycia nowych pokładów stabilności i stałości idziemy za głosem nie swoim, a tychże norm właśnie, skostniałych zasad, skonstruowanych i tak silnie wspieranych przez przestraszonych racjonalistów i wyznawców wszelakich sakramentów ze skrajnych, ortodoksyjnych prawd o życiu. Najgorszy jest strach i czekanie.

We śnie byłam w domu, w którym mieszkałam przez ponad rok. Dom był pusty, a człowiek, z którym snułam bajkę o życiu zamknął mnie w pokoju i karmił swoimi paznokciami. Kazał oglądać film na wyświetlaczu, horror, w którym tasaki, w kształcie przypominające wiatrak, powoli cięły człowieka na kawałki. Ciach, ciach, odkrajały po kawałku ciało. Krew się lała. Bałam się.
Oblubieniec Drapieżca. Psychika wyciąga korek, zalewa falą alarmu.

Kolejna noc to ciąg dalszy wypełniania pustki, zaropiałej, zawilgoconej dziury, która poszerzała się przez lata. Zalepianie tęsknoty, do czego używam kleju z dotyku, słów, głębokich spojrzeń w oczy. Wylizać, wyssać czas. Pieczołowicie odgruzować zaufanie, stargane zbaczaniem z drogi, skropione żądzą posiadania wszystkiego co najlepsze, wyściełane nieustannym poszukiwaniem siebie takiej, która nie pamięta krzywd ani zadanych, ani zadawanych.

Jechałam przez zaśnieżony las, las z mojego dzieciństwa, tam gdzie się na grzyby chodziło z rodzicami. I jako dziecko marzyłam, żeby w tym lesie stała czerwona kanapa. I co? W lesie stoi czerwona kanapa. Przykryta czapą śniegu, czerwień ledwo wystaje spod najczystszej na świecie bieli. Pośród sosen, przy drodze, stoi czerwona kanapa. Mama mówi, spójrz, ktoś wyrzucił tu kanapę. Moja kochana mamo, moja przyjaciółko, moja ochrono, moja osłono, moja bogini mocy, spełniło się moje szczenięce marzenie, spełniło się przy tobie, spełniło się w momencie, gdy dobrze wiem, że trzeba uważać o czym się marzy, w momencie, w którym pozwoliłam byś urodziła mnie na nowo.