Stoi i patrzy. Ma zaspane oczy, w których zamieszkała radość.
Wysiadam, zakręcając wkoło szyi chustę i koc. Wita się dosyć
standardowo, ale jest w tym przywitaniu coś bardziej stałego niż
przyzwyczajenie. Pachnie świętością. Witam się z lekkim niedowierzaniem i
wstydem, więc nie mogę w pełni odczuć chwili. Tam są tysiące mew, dwa
perkozy i dwa czarne z żółtymi dziobami, kaczkowate, nie pamiętam nazwy.
Sople lodu budzą podobną ilość wspomnień, co białe świece. Duże sople
lodu i kolorowe kamyki na zziębniętym piasku podrygują we wspomnieniach
niesionych przez ludzi. Tak bardzo jadę na koniu przez tę pustą plażę w
śniegu, że aż marzenia się spełniają. Że ten koń pode mną wali kopytami o
fale. Zważaj na marzenia. Bo się spełniają w imię życia, które jest
doskonałym sojusznikiem.
Jednodniowy strzał. Staliśmy i patrzyliśmy na mewy, tysiące mew nad brzegiem morza. Wiatr niósł śnieg, śnieg układał zaspy, zaspy tworzyły małe ruchome wydmy. Ładnie było, spokojniej niż bladym świtem, gdy nie trzeba nic, a na horyzoncie pusta przestrzeń na ciąg dalszy.
Jednodniowy strzał. Staliśmy i patrzyliśmy na mewy, tysiące mew nad brzegiem morza. Wiatr niósł śnieg, śnieg układał zaspy, zaspy tworzyły małe ruchome wydmy. Ładnie było, spokojniej niż bladym świtem, gdy nie trzeba nic, a na horyzoncie pusta przestrzeń na ciąg dalszy.