zdeterminowana słońcem, co w sposób oczywisty muska łaty, wiatrem, co
odgania nadmiar promieni i soczystymi truskawkami, ruszam do boju z
dniem. w nocy o dziwo nie przyszedł w odwiedziny nikt, żaden człowiek,
żadne zwierzę, żaden sen, żadne robactwo. rozpostarłam kopyta w świeżej
pościeli, co bielą przypomina najświetniejsze czasy mieszkania z babcią i
rozkoszowałam się świtaniem kolejnego przesilenia ciemności i jasności w
swojej zagrodzie. urzekające słowa i wyrazy czytane i zasłyszane podają
mi na tacy rarytasy niczym w bajce. rozglądam się za rozsądkiem,
szukam, wypatruję, przechadzam się łąką, może znajdę i nic. racjonalne
myślenie, tak bardzo pożyczone mi przez Łatyldę, gdzieś się
zawieruszyło, zupełnie nie wiem gdzie i niczym nieporadna jałówka
wzruszam ramionami na złość niedobremu światu. jako samica bydła
domowego staram się oczywiście nie zapominać o obowiązkach i na przykład
ratuję motyle, które ogłupione upałem tłuką się o szyby obórki.
podgryzam świeżą miętkę i śpiewam na krowią nutę te wszystkie miłosne
piosenki, tak bardzo ongiś znienawidzone. przypatruję się bąkom
zasiadającym na tronie coreopsis illico i papaver somniferum. daleko w
fantazjach leżę wyciągnięta na fiordzie z Łatyldą, muczymy do nieba w
umiłowaniu wolności i zajadamy się szarlotką.
spotkanie na szczycie świadomości
pęknięty pryzmat
szał